Dlaczego podróżujemy? Co pcha nas do porzucenia wygody swojego łóżka, toalety, w której czujemy się komfortowo i regularnych, ciepłych posiłków? Dlaczego godzimy się na zdrętwiałe kończyny, nieustanne poczucie niedospania, wysuszone spojówki, przepełniony pęcherz oraz, co z pewnością najgorsze, stale brudne dłonie?
Wyruszyliśmy spóźnieni o tydzień już na starcie. „Mały rzut oka na podwozie” zamienił się dla Pawła w siedem dni niespodziewanej walki z rudą szmatą. Niemniej, na złość Murphy’emu, w końcu potoczyliśmy się na południe, zostawiając na jakiś czas za plecami krainę zrozumiałego języka i taniego LPG.
Pierwszym przystankiem, po przejechaniu ponad tysiąca dwustu kilometrów, oraz zgubieniu i odnalezieniu śpiworka na środku jezdni, było Sarajewo. Sarajewo jest mieszanką kultur, narodowości, języków, architektury, z górskimi szczytami w tle i rozrzuconymi wszędzie wokół bliznami cmentarzy. Niestety, tym razem nie pozwoliliśmy się pochłonąć tej atmosferze, gnani pragnieniem ujrzenia „prawdziwych gór” za kolejną granicą. Wymęczeni podróżą większość czasu spędziliśmy mimowolnie w królestwie Morfeusza, uzupełniwszy tylko samochodową spiżarkę o obowiązkowe pizzę i burek.
Kierunek – Durmitor, Czarnogóra. Kilometry wąskich dróg, kamienistych urwisk, serpentyn. Im bliżej przejścia granicznego Hum / Šćepan Polje, tym gorsza i bardziej prowizoryczna nawierzchnia – jakby Bośniaccy Serbowie próbowali w ten sposób zniechęcić nas do jej przekroczenia. (Już po powrocie internet poinformował mnie, że kilka lat temu droga ta wyglądała jeszcze gorzej niż dziś) Szczęście nam dopisuje, Bośnię i Hercegowinę opuszczamy bez nieplanowanego zjazdu w przepaść, czy też niekończącego się oczekiwania na przybicie pieczątki w paszporcie. Kontynuujemy podróż wzdłuż sztucznego jeziora o swojsko brzmiącej nazwie Pivsko. Przejeżdżamy przez dziesiątki skalnych tuneli i odbijamy w drogę P14 (znajdźcie sobie na mapie), gdzie z każdą, coraz ciaśniejszą serpentyną zyskujemy wysokość, aż naszym oczom objawia się spektakularny, bajkowy krajobraz.
Pofałdowana wyżyna polodowcowa, ciągnąca się aż po horyzont obramowany potężnymi szczytami. Niewielkie domki rozsypane jak klocki, stadka parzystokopytnych pasące się żółknącą trawą, wielkie stogi tegorocznego siana. Niesamowita, dzika i kamienista rzeźba terenu, ukształtowana przez niewyobrażane masy lodu miliony lat temu, wspaniale podkreślona szybko zachodzącym wrześniowym słońcem. W mojej głowie samoistnie formułuje się myśl „chcę tu żyć”.
Niestety, już tradycyjnie trzeba nam było się śpieszyć. Poganiani gwałtownie ciemniejącymi kolorami nieba kierowaliśmy się ku sercu gór, i nikt z nas nie miał ochoty rozbijać tam obozu całkiem po ciemku. Na miejscu, w tymczasowo naszej kotlince, mogliśmy już bez zmartwień obserwować gasnącą na zachodzie łunę, zapalające się na wschodzie gwiazdy i odległe światła samochodów, zamiatające zamgloną przestrzeń przed sobą na wyżej położonej, wąskiej drodze pełnej niespodziewanych zakrętów.
Nadchodzący świt dla jednych jest końcem bardzo długiej, bardzo zimnej nocy, a dla drugich stanowczo przedwczesną koniecznością opuszczenia wygrzanego posłania. Ja znajdowałem się w tej drugiej grupie. Warto jednak wyjść na pokrytą szronem trawę, przeskrobać przednią szybę samochodu i ruszyć przywitać nowy dzień na przełęczy Sedlo, z której roztacza się ponoć najlepszy widok na naszą okolicę. Taka wycieczka ma też jedną ukrytą przyczynę – na rozgrzanym silniku doskonale odgrzewa się wczorajsza, bośniacka pizza. Nieubłagany upływ czasu stale nas pogania, trzeba zwinąć apartamenty i ruszać na szlak. W międzyczasie dostrzega nas „mobilny biletomat” parku narodowego w postaci mówiącego tylko po serbskochorwacku i niemiecku autochtona. Ceny jak za nocleg w milion gwiazdkowym hotelu nie są zbyt wygórowane (choć stabilnie rosną z roku na rok) – 3 euro za osobę + 3 euro za każdy „mali šator”, czyli namiot taki, jak nasze.
Z żalem opuszczamy ten wyjątkowy, surowy krajobraz, kierując się ku najbliższemu miastu. Zupełnie przez przypadek znajdujemy nocleg u pani, która ugaszcza nas lepiej, niż rodzona ciocia – częstując od wejścia rakiją, podając mięsa i sery, a nawet pożyczając bosym stopom grube skarpetki. I tylko spróbuj odmówić; nie da się, zupełnie jak swoim dziadkom. Wczesnym rankiem pakujemy samochód i wyruszamy, płynąc, po kolejnych serpentynach, w stronę słonecznego Adriatyku. Ale to już temat na kolejny wpis…
Dodaj komentarz